Świadkowie oskarżają
Okrutna przestroga
Część III
Opracowanie:
Leon Karłowicz
Leon Popek
Relacja Kazimierza Świgonia, byłego mieszkańca kolonii Czmykos
Kolonia Czmykos została utworzona na początku lat dwudziestych XX wieku z przybyłych głównie z Polski centralnej Polaków. Tu, w powiecie lubomelskim, lasów było dużo, o budulec więc nie było trudno. Jedynie brak tartaków uniemożliwiał szybką budowę domów mieszkalnych i zagród gospodarskich. Obróbkę drewna wykonywano ręcznie, co wydłużało czas budowy i zwiększało znacznie koszty. Ale innego wyjścia nie było.
Pierwsze lata na nowej ziemi były bardzo ciężkie. Ludzie nie byli zbyt zasobni, każdą rzecz zdobywało się ciężką i żmudną pracą. Mój ojciec, Józef Świgoń, po demobilizacji z Wojska Polskiego, wrócił do rodzinnej miejscowości Białobrzegi. Uczestniczył w walkach Legionów Piłsudskiego, w wyprawie kijowskiej, przeszedł cały długi szlak bojowy zza Kijowa do Warszawy, wiele przeżył i wiele widział. Opowiadał nam często o swych wojennych przygodach i o okropnościach wojny. Podczas walk na Wołyniu widział wielkie szmaty ziemi niezaludnionej, leżącej odłogiem. Dowódcy już wtedy zachęcali żołnierzy do osiedlenia się tu po zakończeniu działań wojennych. „Widzicie te szmaty ziemi, nie ma kto jej uprawiać, przyjeżdżajcie, zasiedlajcie ją” mówili. Ojciec więc po krótkim odpoczynku w domu pojechał szukać dobrej, a niezbyt drogiej ziemi, potem ożenił się, zamieszkał u teścia, a otrzymawszy spłatę za należną mu część rodzinnych gruntów przyjechał na Wołyń, kupił ziemię w Kolonii Czmykos i tu się osiedlił się w środkowej części wsi. Zabudowania postawiono po obu stronach drogi biegnącej z zachodu na wschód, a w końcowej części skręcającej na północ.
W kolonii naszej zamieszkały 42 rodziny polskie, 5 rodzin ukraińskich i dwie mieszane: Saczuk Michał był żonaty z Polką, córką Piotra Kosika i Humiczuk, imienia nie pamiętam, był żonaty z wdową mającą syna. Mąż jej przyjął wiarę katolicką.
Kolonia nasza ze wszystkich stron otoczona była dużymi wsiami ukraińskimi i to w niewielkiej od nas odległości. Od zachodu rozciągała się wieś Sztuń, od południa Wyżgów, od wschodu - stara wieś ukraińska Czmykos, w której mieszkała tylko jedna rodzina polska Millerów - matka z dwoma synami. Byli właścicielami wiatraka. Od północy leżała wieś Radziechów. Za wsią Czmykos były duże lasy rządowe. Od strony południowo-zachodniej i południowo-wschodniej były łąki, a w kierunku Oleska - tereny bagienne.
Opisując w skrócie położenie kolonii chcę pokazać, w jak trudnej sytuacji byli mieszkający tam Polacy, gdy przyszły tragiczne dni masowych mordów polskiej ludności. Dodatkowym utrudnieniem w dniach poprzedzających rzeź był zakaz swobodnego poruszania się polskich mieszkańców po okolicy, zakaz podróżowania pod pretekstem jakoby szpiegowania. Były przypadki mordowania tych, którzy zakazów nie słuchali.
Znajdowano pomordowanych Polaków przy drogach, na skrzyżowaniach dróg, na skrajach lasów. A dodać muszę, że w okresie międzywojennym żyliśmy z miejscowymi Ukraińcami w najlepszej zgodzie, wspólnie bawiliśmy się na zabawach, zapraszaliśmy się wzajemnie na wesela, chrzciny i inne uroczystości. Ci sami ludzie chwycili potem za noże, siekiery i szli „ryzaty Lachiw".
Na kilka dni, może na dwa tygodnie przed napadem na naszą kolonię, widząc na co się zanosi, Polacy zorganizowali zbiorowy wyjazd do Lubomla. Kiedy wozy były już załadowane, konie zaprzężone, obserwujący to Ukraińcy przyszli i udaremnili naszą próbę ucieczki. Zaczęli lamentować nad nami jak najlepsi przyjaciele: „Ludzie, co robicie, dlaczego uciekacie? Nikomu niczego nie jesteście winni, w razie czego obronimy was. Sami wyprzęgali nasze konie, a my, naiwni, daliśmy się oszukać. Zresztą co mieliśmy zrobić w takiej sytuacji ? Przy okazji „pouczono" nas, jak mamy się zachować na wypadek „ćwiczeń" wojskowych" niczego nie prowokować, zachowywać się spokojnie, nie próbować ucieczki, bo kto będzie uciekał, zostanie uznany za winnego i będzie zabity. „Nasi zabijają tylko winowatych", twierdzili sąsiedzi, niewinnym pozwalają iść do miast. Istotnie, w Kowlu czy w Lubomlu było już wielu uciekinierów z różnych wsi, wielu z nich bez kończyn, potwornie okaleczonych. Był to perfidnie zaplanowany podstęp: nie dać Polakom wyjechać, uśmiercić ich w ich własnych wsiach. Za kilka dni ci sami „litościwi" Ukraińcy w towarzystwie ryzunów wtargnęli do naszych domostw, zagród z narzędziami mordu w rękach. A ucieczka nasza na pewno by się nie powiodła. Uczynili tak mieszkańcy niedalekiej kolonii Ziemlica, oddalonej od nas o 7 km. Co odważniejsi załadowali wozy i wyjechali bez przeszkód. Kto pozostał, został zamordowany w niedzielę 30 sierpnia 1943 roku przed południem. O dokonanym mordzie nic nie wiedzieliśmy. Napastnicy domów nie palili, dymów nie było widać, powiadomić nas nie miał kto.
Na jakiś czas przed napadem, przeważnie nocą, przyjeżdżali do nas „striłci” z karabinami i osadzonymi na nich bagnetami, jeździli po wsi, zabierali artykuły żywnościowe, świnie, krowy, drób, zboże, nawet odzież. Szukali przy tym broni. Jednej nocy zabrali i mnie, żądali wydania broni, zostałem przy tym dotkliwie pobity i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczam, że uszedłem cało. Żniwa tymczasem ciągnęły się wyjątkowo długo. Brak było chęci do pracy, mężczyźni byli zmęczeni nocnym czuwaniem, niektórzy mieli urządzone kryjówki, przeważnie w stodołach, w zbożu. Myśmy też mieli taką kryjówkę, w której ukrywała się Żydówka. Ale schrony w stodołach były niebezpieczne. Dochodziły do nas wieści, że banderowcy mordują i zaraz palą zabudowania. Zresztą widzieliśmy każdej nocy łuny pożarów w różnych stronach, w dzień gęste dymy. Czuwaliśmy z sąsiadami, a kobiety i dzieci przebywały w kryjówkach. Musieliśmy uważać, aby Ukraińcy nie spostrzegli naszych wart, natomiast w dzień usiłowaliśmy zachowywać się normalnie, przede wszystkim kończąc żniwa. Urodzaj tego roku był dobry i w normalnych warunkach każdy cieszyłby się z wyników swej pracy. Wreszcie pola opustoszały, jedynie gdzie niegdzie pozostało jeszcze nie zebrane proso. Pogarszało to sytuację, bo w razie niebezpieczeństwa nie mieliśmy żadnego miejsca ukrycia. Jedynie sady przydomowe ciągle jeszcze zieleniały, ale i one nie dawały należytej osłony. Każdy prawie ruch poza obrębem zabudowań był z daleka widoczny.
Niedziela 30 sierpnia była dniem ciepłym, bezchmurnym. Niektórzy, przeważnie starsi, kobiety, poszli na sumę do kościoła w Lubomlu. Droga prowadziła przez ukraińską wieś Radziechów i wracających z kościoła miejscowi wyłapywali i mordowali. Opowiedziała mi o tym starsza kobieta Adamiakowa, która zobaczywszy, że wracających mordują, zawróciła do Lubomla. Niektórzy, przeważnie mężczyźni, siedzieli grupkami przy drodze oparci o płoty. Przed naszym sąsiadem Rybakiem też siedziało kilka osób, wśród nich i ja. Był z nami również Ukrainiec, Ihpyr Zabokryckij, mieszkający na początku kolonii. Kiedy zobaczył idące polem w naszym kierunku ryzunów, pomachał do nich ręką, powiedział, że zaczynają się ćwiczenia i pobiegł do domu. Potem widziano go z karabinem. A wyłaniający się zza pagórków szli początkowo grupkami, potem tworzyli rodzaj tyraliery i otaczali naszą kolonię. Ubrani byli różnie, nie mieli jednolitego umundurowania. Niektórzy na zwykłych czapkach mieli poprzypinane tryzuby, widziałem to z bliskiej odległości podczas ucieczki. Część z nich miała broń palną, także maszynową, wielu niosło karabiny z bagnetami gotowymi do pchnięć. Ci, co nie mieli karabinów, nieśli widły, siekiery, kosy, noże, ci z bronią też mieli przeważnie noże za pasami czy cholewami butów.
Mój ojciec zaraz po obiedzie poszedł w odwiedziny do swojej siostry zamężnej za Marcinem Koniczukiem. Mieszkali na samym początku wsi, droga wiejska rozpoczynała się od ich podwórka. Nie wszyscy widzieli idących do wsi, a i ci co widzieli nie uciekali, bo nie było gdzie uciekać. Niektórzy uspokajali się, że może są to naprawdę ćwiczenia. Mój młodszy brat Stanisław pasł z kolegami krowy na łąkach. W domu byliśmy ja, mama, siostra Leonka, mająca wtedy 7 i pół roku oraz ciocia Aniela Lasota. Niedaleki nasz sąsiad Piotr Kosik pasł konia na łące w odległości może 400 metrów od domu. Jego pierwszego dopadli. Rozległ się okropny krzyk. Wiedzieliśmy już, że to nie ćwiczenia. Wybiegliśmy z podwórka i widzieliśmy, jak oprawcy go mordują. Co robić? Gdzie uciekać? Siostra w pewnym momencie pobiegła zawiadomić ojca. Nie zawróciłem jej, myśląc, że przecież dzieci nie będą zabijać. Co stało się z mamą i ciocią, nie zauważyłem. Wybiegłem na drogę i biegnę w kierunku wuja Koniczuka. Z odległości może 300 metrów widzę na podwórku u wuja dużo ludzi. Rozpoznaję ojca i siostrę, widzę, jak jeden z oprawców wbija ojcu w brzuch widły, drugi rąbie siekierą moją siostrę. Zawracam i biegnę z myślą o schowaniu się w stodole. Patrzę w bok - ryzuni są już blisko i chyba mnie widzą. Nie mogę skryć się w stodole, więc biegnę dalej klucząc po podwórkach i zabudowaniach. Wreszcie wpadam do stodoły niedalekiego sąsiada Pawła Skrzaka, wdrapuję się na zboże pod same banty. Są tu już bracia Adamiakowie - Bronek i Józek, słyszę krzyki coraz bliżej, boję się, że podpalą stodołę, albo wejdą i znajdą nas. Rozglądam się. Nie ma gdzie się schować. Snopy przylegają do samej strzechy. Szepczę do kolegów, by uciekać, lecz ci wolą zostać na miejscu. Zsuwam się więc sam, zeskakuję na klepisko, potem wybiegam na dwór. Posuwam się jak najszybciej wzdłuż stodoły i widzę w niewielkiej odległości nie zżęte proso. Pierwsza myśl - schować się tam. Wybiegam zza węgła stodoły i słyszę krzyki po ukraińsku. Padają strzały. Zawracam. Wszędzie widać ryzunów i krzyki, potworne krzyki mordowanych. Widzę biegnącą Gienię Rybak. Nie bacząc na krzyki i strzelaninę biegnę jak najszybciej, ale nie w proso, lecz sadami wzdłuż wsi. Wymijam Gienię, ją doganiają. Gdy zobaczyła lufę karabinu, podniosła ręce. To jeszcze widziałem.
Gdy usłyszałem krzyk Gieni, obejrzałem się. Leżała pod stodołą, a przy niej kilku oprawców. Nie wiem, czy ją gwałcili, czy mordowali. Później w Lubomlu mówiono, że jednak gwałcili, a każdy na odchodne wbijał gwałconej nóż. Może właśnie dlatego wśród ogólnego zgiełku ją usłyszałem. Ucieczka z rąk oprawców była bardzo trudna. Biegałem sam, potem z kilkoma uciekinierami tam i z powrotem z sadu do sadu, chwilami można było przebiec obok mordujących bez zwrócenia na siebie uwagi, tak zajęci byli swym dziełem. Niektórzy wpadali im prosto w ręce. Nasza już teraz piątka biegła i wymykała się im z rąk. Byli to Kazimierz Świgoń, Bolek Kucibowski, Władysław Mędel, Jan Rybak i Helena Pietrzykowska, która wyrwała się z rąk banderowców. Uderzona w głowę obuchem siekiery upadła, ale wkrótce poderwała się i uciekała, tylko krew płynęła jej ustami i nosem. Uciekamy w piątkę, gonią nas, zajeżdżają drogę rowerami, strzelają. Uciekamy w kierunku szkoły, za nią widać las. Jesteśmy już blisko. Jestem najwyższy, mam 184 cm wzrostu i chyba największy zasób sił przy swych 19 latach. Przed nami biegnie Wojciech Miller ze starej wsi Czmykos. Wpadł na plac szkolny prosto w pazury zbirów. W pewnym momencie, może 15 m od płotu zobaczyłem leżące na placu zwłoki kilku osób. Widzę też i oprawców. Krzyczą na nas, kiwają rękami, byśmy szli na plac. Krzyknąłem „ryzuny!" i zawracamy za zabudowania Steczuka. Jest tam spory olszynowy zagajnik. Wcześniej nie mogliśmy do niego schronić się, ponieważ była tam gromada ryzunów, teraz nie mamy wyjścia, tylko przebiec obok obstawy. Mamy do pokonania około 400 metrów, może trochę więcej. Mijamy zabudowania Stolarczuka. Zrobiło się cicho. Nikogo nie widać. Chyba wcześniej wymordowali 5-osobową rodzinę. Pogoni za nami nie ma, bo i po co, biegniemy przecież do wsi. Ale po przebyciu ze 300 metrów - strzały. Pewnie do nas. Musimy przebiec podwórko Steczuka z drugiej strony stodoły. Widzimy tam kilku z karabinami. Na środku podwórza stoi kierat, są i ryzuny. Krzyczą coś do nas i za chwilę seria z automatu z odległości około 20 metrów. Padamy wszyscy jak podcięci prawie pod kieratem. Na szczęście nikogo nie trafili. Słyszę tylko „Iwan, dobre strylajesz, za jednom razom ubiłeś wsiech Lachiw !". Widzę, jak innych pomordowanych wrzucają do studni. Do nas nie biegną. Później dowiedziałem się, że wymordowali tu całą 11-osobową rodzinę. Wołam cicho do leżących: „Uciekamy!". Podrywamy się i wybiegamy z podwórza w kierunku olszyn. Krzyczą za nami, strzelają. Jest i obstawa, ale do nas nie strzelają, widocznie boją się, by kule nie trafiły swoich. Tamci z obstawy też krzyczą i ruszają w naszym kierunku. Mamy do przebycia jeszcze z 80 metrów, blisko, a jednocześnie jakże daleko! Dobiegamy wreszcie do bagien. Widzę dwóch na koniach, lecz nie są już dla nas groźni: w te bagna nie wejdą.
Jesteśmy uratowani. Wyszliśmy z piekła na ziemi. Bo piekłem był dziś Czmykos. Chwilę odpoczywamy. Niektórzy nie mają już sił. Są kompletnie wyczerpani i zmordowani psychicznie. Po krótkim odpoczynku idziemy ostrożnie do lasu Maciejowskiego. Przechodzimy obok gajówki. Na podwórku znajomy gajowy, Ukrainiec. Woła do nas. Zatrzymuję się, moi współtowarzysze idą dalej. Pyta, co się stało? Mówię mu, że ojca przebili widłami, siostrę zarąbali siekierą. Proponuje posiłek. Odmawiam i mówię szczerze, że się boję. Rozumie nas. Radzi iść takimi drogami, aby pastuchy nas nie wyśledzili.
Dogoniłem grupę. Pod wieczór byliśmy już pod Lubomlem. Noc spędziliśmy w jakiejś napotkanej stodole, pewnie opuszczonej przez polskich gospodarzy. Mimo straszliwego zmęczenia nikt przez całą noc nie zmrużył oka.
Rano po godzinie policyjnej wchodzimy do miasta. Wszędzie pełno uciekinierów. Szpitale podobno zapełnione rannymi. Niektórzy z obciętymi kończynami, potwornie okaleczeni, kobiety z obciętymi piersiami. Poszliśmy na posterunek żandarmerii, bo było rozporządzenie, iż każdy ma obowiązek zarejestrować się. Zarejestrowanych kierowali na ogrodzony teren, gdzie komisja dokonywała segregacji na wywóz do Niemiec. Rejestrujący wypytywali nas o szczegóły mordu, ale reakcji na nasze informacje nie widziałem. Znaleźliśmy się wśród zakwalifikowanych do Niemiec, ale mnie zaproponowano wstąpienie do policji. Przy pierwszej okazji wszyscy uciekliśmy z obozu.
Spotkałem w mieście kilku uratowanych mieszkańców Czmykosu. Byli to: Janusz Wójcik, Marcin Kunysz, Antoni Mielniczuk z matką i braćmi, Marcin i Felek Adamiakowie. Felka potem zastrzelił ukraiński milicjant. Było jeszcze kilka osób z naszej kolonii, ale wszystkich nie pamiętam. Rozmawialiśmy tylko o tragicznym zdarzeniu, o tym, kto zginął, komu udało się uratować. O swojej matce i bracie niczego nie dowiedziałem się.
Oto kilka zapamiętanych z owych rozmów wydarzeń.
Spalono cztery zabudowania: Pawła Skrzeka, w którego stodole próbowałem początkowo ukryć się, Rybaka, Króla i Władysława Skrzeka. Od płonącej stodoły Króla zapaliły się zabudowania Ukraińca - sztundy, nazwiskiem Kubik. U mojego wuja Koniczuka zginął, jak już pisałem, mój ojciec i siostra. Dowiedziałem się teraz, że ojciec wyrwał widły z brzucha i zamierzył się nimi na ryzuna, ale opadło go natychmiast dwóch innych i zamordowali.Ten z widłami był bliskim znajomym ojca. Nazywał się Zagura. Siostra zarąbana siekierą. Wujek z ciocią i dwojgiem dzieci zostali zarąbani, ale Stasia ocalała. Uderzona obuchem w głowę została zakopana razem z koleżanką Ukrainką Koral, 12-letnią dziewczyną, która przychodziła się z nią bawić. Stasia też miała 12 lat. Zasypano je cienką warstwą ziemi i w nocy Stasia ożyła. Wygrzebała się z ziemi i zaraz spotkała wujka Jana Zwierzyńskiego. Ten zaprowadził ją znanymi sobie drogami do Wysocka i oddał pod opiekę krewnych. Dalszych jej losów nie znam. Moja matka i ciocia Aniela Lasota schowały się w kryjówce w stodole i przeżyły. Brat Stasiek złapany razem z kolegami prowadzony był do wsi. W pewnej chwili zapytał: „Dokąd mnie prowadzicie? Jestem Ukraińcem". Dobrze mówił po ukraińsku. Zadano mu kilka pytań. Zapytano jak się nazywa. Podał jakieś wymyślone ukraińskie nazwisko. Po krótkiej rozmowie kazali mu iść do domu. W tym czasie Czesiek Lasota skoczył w pobliskie krzaki i uciekł. Maciuła, imienia nie pamiętam, został zastrzelony. Wujek Stasiek dostał postrzał w nogę i upadł na ziemię nie ruszając się. Przeszli obok niego, pewni, że nie żyje. W nocy doczołgał się do znajomej rodziny ukraińskiej i przez pewien czas ukrywał się u nich. Wyzdrowiał i przeżył.
U naszego niedalekiego sąsiada, Konstantego Mielniczuka, ukrywała się też Żydówka. Spotkałem ją w lesie, będąc w oddziale AK. Ona z kolei była w oddziale sowieckim. Mówiła mi, że z ukrycia słyszała, jak Konstanty wołał: „Kwaś, dlaczego zabijasz moje dzieci?". A tamten dziobał je siekierą i Konstantego też zadziobał. Działo się to na tym podwórku. Obaj, kat i ofiara, dobrze się znali, byli sąsiadami. Ukrainiec Michał Saczuk, żonaty z Polką Pauliną Kosik miał dwoje dzieci bliźniąt około jednego roku i jedno dziecko nieco starsze. W czasie napadu Michał opuścił żonę i dzieci i przeszedł obok morderców, nie próbując ratować rodziny. Na pewno wiedział o mającym nastąpić mordzie. Później widziano jego żonę i dzieci leżące zarąbane. Jedno dziecko leżało na stole. Również córkę Styczuka, nie pamiętam imienia, zabito i zakopano. W nocy i ona ożyła i wydobyła się spod cienkiej warstwy piasku. Widziałem się z nią po wielu latach.
Ciała pomordowanych oprawcy w większości grzebali sami tam, gdzie kogo śmierć zastała. Grzebali bardzo płytko. Wrzucali też pomordowanych do studzien, np. 5-osobową rodzinę Stanisława Stachniuka, mojego sąsiada, rodzinę Styczuka sam widziałem jak wrzucali do studni. Dokładnej liczby osób zamordowanych i ocalałych nie podaję, ponieważ nie chciałbym popełnić błędu. Gdybym teraz spotkał kogoś z mieszkańców Czmykosu, wspólnie na pewno sporządzilibyśmy taki spis. Zaraz za oprawcami przyszli rabusie z okolicznych wsi ukraińskich i oni też pogrzebali jeszcze leżących pomordowanych. Od nich też ocaleni dowiadywali się, jak kto został zabity. Ci, którzy przeżyli napad, też wyszli z kryjówek, niektórzy jeszcze widzieli zwłoki swoich bliskich i sąsiadów.
Podaję zapamiętane nazwiska lub imiona Ukraińców, którzy brali czynny udział w napadzie:
1. Sawczuk Iwan z Wyżkowa;
2. Sawczuk Iwan - stryjeczny brat poprzedniego.
Jego matka ostrzegała kilka polskich kobiet przed napadem, ale jej nie wierzyli;
3. Irwaś z Wyżkowa;
4. Marko z Czmykosu - był z bronią, strzelał do uciekających;
5. Wasyl z Czmykosu;
6. Tereśko z Radziechowa;
7. Kuchar ze Sztunia;
8. Iwan Korol ze Sztunia, - o tym samym nazwisku dziewczyny zamordowano u wójta;
9. Zagura z Czmykosu - przebił widłami mojego ojca.
Dobrze, że nagłośniona jest zbrodnia katyńska i inne, ale dlaczego o znacznie większej zbrodni i większej liczbie zamordowanych Polaków panuje zmowa milczenia, głównie w kołach rządzących? Bo strona ukraińska wymyśliła historyjkę, że to Polacy pierwsi mordowali i prowokowali ich do mordów. Jest prawdą, że po krótkiej euforii zwycięstw nad bezbronnymi i na Ukraińców padł strach i niepewność jutra. Zdarzało się, że gdy byłem już w oddziale partyzanckim AK i przechodziliśmy przez wioski ukraińskie, zastawaliśmy je jakby wymarłymi. Niemcy zobowiązani do dostarczania żywności na front, jechali pod silną eskortą i brali wszystko, co nadawało się do spożycia. Opornych z miejsca likwidowano. Podczas potyczek z obrońcami mienia ukraińskiego ginęła ludność cywilna, paliły się wsie ukraińskie. Tymi czynami obciążają dziś żołnierzy AK. Chyba nie dożyję dnia, kiedy usłyszę słowa prawdy i potępienia zbrodniczej ludobójczej ukraińskiej formacji.
Po wielu latach w 1998 roku w dniu 5 września stanąłem na ziemi czmykowskiej. Po naszych zabudowaniach ślad nie pozostał. Gdzie stała murowana szkoła leży trochę ruin porosłych krzakami. Całe połacie ziemi leżą odłogiem. Nie ma Polaków i nie ma kto tej ziemi uprawiać. Napotkany starszy Ukrainiec inwalida, bez nogi do kolana, w obecności swego dorosłego syna powiedział: „Gdyby przyszli tu Polacy i oni tu rządzili, nogi bym im całował. Przed wojną wszystko miałem, a dziś chleba moje dzieci nie mają".